• pl
  • en
  • Aktualności
    5 i 6 grudnia, godz. 19:30

    Trzecia odsłona spektaklu – międzykulturowego wydarzenia performatywnego inspirowanego „Narodem roślin” Stefano Mancuso.

    Polub i zaobserwuj Strefę WolnoSłową na Facebooku i Instagramie!

    CZWARTEK I PIĄTEK, 5 i 6 grudnia o godzinie 19:30

    Mała Scena Teatru Powszechnego im. Zygmunta Huebnera w Warszawie
    Adres: ul. Zamoyskiego 20, Warszawa, najbliższy przystanek tramwajowy / autobusowy Aleja Zieleniecka oraz SKM / Metro M2 Stadion Narodowy.
    Czas trwania — ok. 55 min
    Bilety dostępne na stronie Teatru Powszechnego – LINK [CENA: 30 PLN]

    Strefa WolnoSłowa na Lampedusie

    Wywiady, spotkania, eksploracja wyspy i historii jej mieszkańców, artystyczne interwencje na ulicach i placach. Strefa WolnoSłowa razem z Cantieri Meticci z Bolonii brała udział w przygotowaniach i realizacji pierwszej edycji festiwalu Sabir na Lampedusie we wrześniu/październiku 2014. Dużo opowieści, emocji i inspiracji, z których będziemy czerpać pełnymi garściami przy realizacji strefowych projektów w nadchodzącym roku. Poniżej niektóre z zebranych w czasie podróży historii.

    Veronica, 32 lata

    Veronica, 32 lata, przez 7 lat pracowała w ośrodku przyjmującym migrantów na Lampedusie: „Grazie Lampedusa, grazie Lampedusa”. Oni to w kółko powtarzają, do każdego z nas. Dla nich, przez pierwsze dni, nie mamy imion, jesteśmy wszyscy „Lampedusą”. To bzdura, że się czegoś domagają. Jak tylko zejdą na ląd mdleją, nie mają nawet siły, żeby mówić, więc skąd ten pomysł, że są roszczeniowi? Dla nich najważniejsze, że udało im się tu dotrzeć. Teraz już wiedzą, że Lampedusa to wyspa. Pierwsi, którzy przypływali kilkanaście lat temu, myśleli, że są na stałym lądzie. Wsiadali do autobusu i prosili, żeby zawieźć ich na dworzec kolejowy, bo chcą jechać dalej na północ. Kiedy dowiadywali się, że nie ma dworca i że są na wyspie, to było straszne rozczarowanie. Jak to? Znowu na łódź, znowu przez wodę, znowu morze? Przez pierwsze dni w ośrodku trudno się porozumieć. Zwykle poznawałam ich historie na podstawie rzeczy, które mają ze sobą. W torbach nie mają ubrań, wszystkie ubrania, z którymi przyjeżdżają, zakładają na siebie. Dwie pary spodni, kilka koszulek. W torbach przywożą zdjęcia rodzin, pamiątki. Zostawiłam pracę w ośrodku, kiedy przestała mnie interesować zawartość toreb. Kiedy przestałam zadawać pytania. O rodzinę, o podróż, o to, co lubią. Zaczęłam ich traktować jak numery. Bo ta praca wycieńcza. Były sytuacje, że w ośrodku przystosowanym początkowo na 180 osób, było ich 1000. Ciągle nowe łodzie przybijały do brzegów, a ci, którzy mieli być przetransportowani na stały ląd, nie wyjechali, bo zła pogoda i prom nie mógł wypłynąć na Sycylię. Czasem dysproporcje były jeszcze większe. Łodzie przybijają o każdej porze dnia i nocy. Musisz tam być 24 godziny na dobę. I już nie dajesz rady być życzliwą. Fizycznie nie wytrzymujesz. Przestajesz zwracać się do nich po imieniu. A to podstawa. To im wystarcza. Wystarczy spojrzeć im w oczy, kiedy schodzą na ląd i wszystko rozumiesz. Nie pracuję już w ośrodku, ale w stowarzyszeniu organizującym projekty dla dzieci tu, na wyspie. Rzuciłam architekturę i skończyłam pedagogikę międzykulturową na Sycylii. Ciekawe były te studia, ale mimo wszystko myślę, że wszystkiego co wiem, nauczyłam się w tym ośrodku. Reszta mieszkańców Lampedusy?
    Może i narzeka na sytuację, są głosy sprzeciwu. Ale te same osoby, które na co dzień narzekają, z chwilą, gdy przybija kolejna łódź, są pierwszymi, którzy biegną na plażę. Zbierają się tłumy, żeby pomóc. Widziałam osoby, które wracały do domu na bosaka, bo buty oddały wysiadającym z łodzi, czy pontonów. To jest naturalne, to prawie odruch bezwarunkowy. Sąsiedzi się organizują, zbierają ubrania. I w kółko słyszymy „grazie Lampedusa, grazie Lampedusa”.

    Tekst: Alicja Borkowska, fragment reportażu Blisko nieba Gazeta Wyborcza, Duży Format 13/11/2014

    Giada, lat 35

    Giada, lat 35, pracuje w urzędzie statystycznym na Lampedusie i mówi, że może podać wszystkie liczby dotyczące wyspy. Na przykład w 2013 urodziło się 59 dzieci. Giada mówi, że na wyspie nie ma szpitala, tylko ambulatorium, które nie ma odpowiedniego sprzętu, w związku z czym od 1973 nikt nie urodził się tak naprawdę na Lampedusie. Ambulatorium wyposażone jest w dwie karetki, zatrudnia jednego chirurga, kilkuosobowy zespół lekarzy, a dyrektor jest specjalizacji ginekologicznej, więc w wyjątkowych sytuacjach może przyjąć poród. Wyjątkowymi są porody kobiet przypływających łodziami z Afryki. Ile dzieci urodziły na wyspie kobiety, które przybyły łodziami i ile było tych kobiet, nie, tego Giada nie potrafi powiedzieć. Mówi natomiast, że każde włoskie dziecko kosztuje rodziców około 8 tys. euro. Giada ma dwójkę, czyli w sumie macierzyństwo kosztowało ją 16 tys. euro, włącznie z kosztami podróży i utrzymania w czasie pobytu w szpitalu w Palermo. Tego, ile kosztuje ciąża podczas przeprawy do Europy i w jakiej walucie płaci się za utrzymanie przy życiu siebie i noszonego w brzuchu dziecka, nie, tego nie wie. Zwykła, jednorazowa wizyta u lekarza, czy analizy krwi kosztują każdego mieszkańca wyspy średnio 300 euro – 140 euro bilet tam i z powrotem do Palermo, plus mieszkanie i wyżywienie na dwa dni. Chyba, że ktoś ma w Palermo rodzinę, bądź znajomych. Lampedusa liczy 6150 mieszkańców, mówi Giada. Ośrodek dla migrantów na wyspie ma teraz 500 miejsc, a w 2011 roku w tym samym momencie było na Lampedusie około 8000 migrantów. Giada mówi, że zna daty narodzin i śmierci wszystkich mieszkańców. Może powiedzieć, gdzie mieszkają albo gdzie są pochowani. Może pomóc w odtworzeniu drzewa genealogicznego i w odnalezieniu krewnych. Kiedy urodzili się ci, którzy utonęli u brzegów wyspy, nie, tego Giada nie potrafi powiedzieć. Czy mieli rodziny, czy ktoś na nich czekał w Europie? Nie, tego nie potrafi powiedzieć. Ile kosztuje miejsce na łodzi do Europy? To koszty w setkach, a jeśli liczyć całą wcześniejszą przeprawę przez Afrykę, w tysiącach euro, ale tego Giada nie potrafi powiedzieć. Nie lubi szacować. Giada mówi, że może podać liczby dotyczące Lampedusy. Powierzchnia to 20,2 km2, długość 9 km, szerokość 3 km. Wysokość lądu sięga 133 m n.p.m. Giada nie potrafi podać liczby wszystkich tych, którzy leżą na dnie morza. Łatwo pogubić się w obliczeniach. Jest ich za dużo.

    Tekst: Alicja Borkowska, fragment reportażu Blisko nieba Gazeta Wyborcza, Duży Format 13/11/2014

    Pietro Bartolo, lat 58

    Pietro Bartolo, lat 58, dyrektor ambulatorium na Lampedusie: Nazywaliśmy ją Drun drun. Pamiętam, że zawsze, kiedy chciała pić, mówiła “drun drun”. Tak nazywała wodę. Więc my tak zaczęliśmy nazywać ją, wyłowioną z wody. Pamiętam też tego pana z Syrii, Ahmeda, który uratował się z łodzi w zeszłym roku. Jestem naprawdę dobrym pływakiem, powtarzał. Pamiętam, że powtarzał to jak mantrę, nim opowiedział mi, co się stało. Pamiętam ich mnóstwo, a widziałem wszystkich. Prawie 250 tysięcy przypłynęło na wyspę od 1990, odkąd zostałem odpowiedzialny za pierwszą pomoc i klasyfikację medyczną tych, którzy przybijają do brzegów. Byłem przy wszystkich łodziach. Widziałem ich wszystkich. Żywych i martwych. Żywych, kiedy przypływa nowa łódź, badamy. Pierwsza kontrola należy do pracujących w naszym ambulatorium. Po przypłynięciu łodzi czy pontonu są zawsze trzy osoby, które kontrolują stan zdrowia wychodzących na brzeg. Ja zawsze jestem na miejscu. Widziałem ich wszystkich. Żywych i martwych. Martwych poddajemy inspekcji zwłok. Jestem za nią odpowiedzialny i osobiście ją wykonuję. Trzeba zebrać wszystkie łańcuszki, obrączki, spisać znaki szczególne, tatuaże, rany. Pobrać próbki tkanki i obfotografować, skatalogować. To długie godziny pracy. Najciężej było, jak przywieźli mi w zeszłym roku jednorazowo 111 ciał. Zajęło mi to 24 godziny. Bez przerwy. 3 października mieliśmy tu prawdziwy szpital polowy. Nas nie jest dużo, ale angażują się też mieszkańcy, cała wyspa. Mieszkańcy Lampedusy to ludzie morza. Ale nawet dla nich to było za dużo. Ta łódź wywróciła się 300 metrów od brzegu. Przecież oni widzieli już brzeg! Gdyby mieli siły, to mogliby wyskoczyć i dopłynąć wpław. Łódź się wywróciła, wylała się ropa i my tych ludzi próbowaliśmy wyciągać z wody. Próbowaliśmy z łodzi i z lądu – całe łańcuchy ludzkie robiliśmy, od brzegu, trzymając się za ręce. I ostatni z łańcucha, stojąc w wodzie, próbował wyławiać jeszcze żywych. Ale się wyślizgiwali. Byli cali w ropie. 368 ciał nam się wyślizgnęło. A morze było czarne od ropy. 111 ciał w 24 godziny. Spisałem, sfotografowałem. Przyznam się, ja ich wszystkich też po cichu chrzczę. Znak krzyża nad ciałem. Taki mój prywatny chrzest. Czy byli chrześcijanami, muzułmanami, nie mam pojęcia. Przecież nawet imion nie znam. Dat urodzin. Tylko datę śmierci. Ale dałem sobie tę umiejętność. Umiejętność? Rolę, władzę, możliwość? Możliwość ostatniego pożegnania i błogosławieństwa. Możecie powiedzieć, że po tylu godzinach człowiek się przyzwyczaja. Nigdy się nie przyzwyczaja. Niezależnie od tego, czy jest ich 200, 800, czy 10. Pamiętam Drun drun, pamiętam Ahmeda, pamiętam ich mnóstwo, mnóstwo imion i pamiętam mnóstwo bezimiennych. Pamiętam tych żywych i tych martwych. Ahmed był bardzo dobrym pływakiem, był silny i mógł wytrzymać długo. Ale tamtego dnia w końcu nie dał rady. Nie miał siły i musiał zdecydować. Jedną ręką trzymał żonę, drugą swojego trzyletniego syna, a na klatce piersiowej holował tego jednorocznego. Ja jestem bardzo dobrym pływakiem, powtarzał, ale wtedy już naprawdę nie dałem rady. Jestem naprawdę dobrym pływakiem, nie rozumiem jak to się stało. Nie wytrzymała lewa dłoń, palce się rozluźniły. Dotarli na Lampedusę we trójkę. Tamtego dnia straciliśmy nie tylko syna Ahmeda. Morze było czarne od ropy. I ciągle wyławialiśmy kolejne ciała. Drun drun była jeszcze dzieckiem, któremu odeszły wody 48 godzin przed przypłynięciem na wyspę. Jak ją wyprowadzaliśmy na brzeg, nie miała już skurczów. Musiałem je wywoływać, kiedy zabraliśmy ją do ambulatorium. Poród był długi. Ale po kilkunastu godzinach urodziła piękną dziewczynkę. Pamiętam, jak wyszedłem z sali porodowej i zobaczyłem jasny korytarz ambulatorium pełen kobiet. Pamiętam morze czarne od ropy i jasny korytarz naszego ambulatorium. Ponad pięćdziesiąt kobiet tam siedziało. Wszystkie z Lampedusy. Z torbami pełnymi pieluch, zabawek, ubranek. Przez wiele godzin czekały na ten poród. Od czterdziestu lat na Lampedusie rodzą się tylko dzieci kobiet przypływających łodziami.

    Tekst: Alicja Borkowska, fragment reportażu Blisko nieba Gazeta Wyborcza, Duży Format 13/11/2014

    Yakub, 22 lata

    Yakub, 22 lata, na Lampedusę przyjechał na dzień pamięci 3 października: Ja już raz byłem na Lampedusie. Wyruszyłem łodzią z Libii. Wcześniej przemierzyłem Niger. A po drodze Saharę. Jestem z Mali, gdzie są rzeki, ale morza nigdy wcześniej nie widziałem. Morze jest ogromne. Morze cię porusza. Dosłownie! W górę i w dół. Strasznie buja, a ja to kiepsko znoszę! Morze sprawia, że dotykasz głową nieba. Niebo jest tak blisko, że masz je tuż nad głową. Nigdy wcześniej nie byłem tak blisko nieba. Na łodzi było nas 700, w tym 400 kobiet. Kobiety zajmują dużo miejsca, bo podróżują z dziećmi. Kobiety w ciąży też zajmują dużo miejsca. Bałem się tej przeprawy, bo wiedziałem, że łódź, która płynęła przed nami, pełna Somalijczyków, zatonęła. Przeżyła tylko jedna kobieta. Wszystko nam opowiedziała przed podróżą, więc bałem się. Płynęliśmy przez trzy dni. Drugiej nocy obudziłem się i wiedziałem, że coś się stało. Nie było słychać silnika. Bujało bardziej niż do tej pory i było dziwinie cicho. Silnik się zatrzymał. Zatrzymał się, bo było bardzo zimno i jeden mężczyzna oparł się o niego, żeby się ogrzać. Wszyscy wściekli się na mężczyznę, rzucili się na niego, ktoś wyjął nóż. Myślałem, że zaraz go zabiją. Wielkie poruszenie, przepychanki, krzyki. I ta ręka wymachująca nożem. Myślałem, że to już koniec. Silnik nie ruszał. Prowadzący łódź nie był w stanie go naprawić. Wszyscy się budzili i krzyczeli. Inni się modlili. A ja wymiotowałem, bo bujało tak bardzo, że już nie mogłem wytrzymać. Przez tłum naokoło silnika przedostał się chłopiec, nastolatek, właściwie jeszcze dziecko. Pracował z ojcem na morzu w Somalii odkąd miał 7 lat. Przez te krzyki i zamieszanie nie mógł się przecisnąć, ale w końcu dostał się do silnika. Odkręcił jakąś część i coś przy niej grzebał. Ludzie krzyczeli, żeby się do tego silnika nie dotykał, ale nikt nie potrafił nic zrobić, więc w końcu mu pozwolili. Chłopiec przymocował tę wykręconą wcześniej część i uruchomił silnik. Ruszyliśmy. Następnego dnia zobaczyliśmy już włoskie statki. To bardzo niebezpieczny moment. Na wielu łodziach zdarzało się, że ludzie ze szczęścia wstawali, cieszyli się, ruszali, machali rękami. Łódź bujała się przez to jeszcze bardziej, przechylała i wywracała. Bardziej doświadczeni zaczęli krzyczeć: nie podnoście się, nie wstawajcie, nie ruszajcie się! Więc siedzieliśmy. Cieszyliśmy się i skakaliśmy, ale w duchu. I tylko się uśmiechaliśmy. Albo śmialiśmy się w głos. Nikt nie miał siły, żeby się podnieść, szczególnie kobiety były wycieńczone, więc niebezpieczeństwo minęło szybko. Na brzegu zebrali od nas odciski palców. Powiedzieli, że skoro jestem nieletni, wyślą mnie na północ kraju, do ośrodka dla tych poniżej osiemnastego roku życia. Od tej pory mieszkam w Bolonii. Uczę się. Teraz jestem na kursie zawodowym. Zostanę mechanikiem. Żeby wiedzieć, jak się naprawia silniki.

    Tekst: Alicja Borkowska, fragment reportażu Blisko nieba Gazeta Wyborcza, Duży Format 13/11/2014

    Antonino Taranto, lat 63

    Antonino Taranto, lat 63, dyrektor archiwum Lampedusy: Byłem architektem na Sycylii, poważanym w towarzystwie. Ludzie nie mówili do mnie po imieniu, ale: signor architetto to, signor architetto tamto. Zmęczyło mnie to. Po pewnym czasie pracy w zawodzie przyjechałem tutaj. To były lata osiemdziesiąte. Otworzyłem bar z hamburgerami. Tak, duża zmiana! Signor Nino, mówią mieszkańcy wyspy, którzy mają teraz po 30 lat, my wyrośliśmy na tych hamburgerach! Śmiejemy się, że mają mi za złe, bo do dziś to po nich widać! Kilka lat temu przekształciłem bar w małe archiwum. Kompletny remont. I znów zupełna zmiana! Przez lata chodziłem po domach i zbierałem rozmaite przedmioty, zdjęcia, mapy, chciałem, żeby wreszcie miały swoje miejsce. Tu, w witrynie archiwum możecie obejrzeć filmy dokumentalne o Lampedusie.
    W zeszłym roku, po tragedii 3 października, część z tych, którzy przeżyli, w sumie 15 osób, zostało na wyspie, bo mieli zeznawać w czasie procesu w Palermo. Zostali i od października do stycznia tułali się po ulicach. Jak tylko kończy się lato, my już nie wychodzimy z domów po zmroku. Czasem jakiś spacer, czy piwo w barze, ale tańce i imprezy pod gołym niebem kończą się we wrześniu. Razem z ciepłymi temperaturami. Młodzi na Lampedusie w zimie nie robią nic innego, tylko czekają na lato. Jedynymi, którzy włóczyli się po zmroku po ulicach byli ci Erytrejczycy. Ale nigdy nie było problemów. Przychodzili tu wieczorem i siadali na ławce przed telewizorem w witrynie archiwum, na którą patrzycie. I oglądali. A raczej gapili się na ekran, jak potem pomyślałem, bo przecież nic nie rozumieli. Poza tym, co ich obchodzi historia Lampedusy? Zacząłem ściągać filmy z sieci, w ich języku. Nim zapadał zmrok, zamieniałem płyty. Miałem repertuar dla turystów w ciągu dnia i dla migrantów nocą. W ciągu dnia sprzedawałem pocztówki, koszulki i byłem signorem Nino. Zachodziło słońce, a miejsce moich dokumentów o wyspie zajmowały komedie, filmy romantyczne. I wtedy byłem baba Nino. Zostałem ich ojcem na kilka miesięcy. Baba Nino to, baba Nino tamto. Przychodzili, siadali, z czasem zaczęli wchodzić do środka. Przynosili jedzenie i siadaliśmy, jedliśmy razem. Zawsze po sobie sprzątali, zamiatali. I krzesła odkładali na miejsce. W styczniu zamietli dokładnie ostatni raz przed wyjazdem. Teraz są w Oslo. Dobrze nam tu, baba Nino, mówią.

    Tekst: Alicja Borkowska, fragment reportażu Blisko nieba Gazeta Wyborcza, Duży Format 13/11/2014

    Don Mimmo, lat 50

    Don Mimmo, lat 50, od roku proboszcz Lampedusy: Stosunek ludzi morza do śmierci? Śmierć nie jest tu straszna. Gorsze są choroby. Trzeba dostać się do szpitala, na Sycylię. To koszty: samolot, pobyt. Ale śmierć? Nie jest straszna dla kogoś, kto żyje na morzu, w zgodzie z morzem, zna kierunek wiatru. Ja nie jestem człowiekiem morza. Przyjechałem tu rok temu z Agrigento. Ale choć nie jestem marynarzem, już po kilku tygodniach nauczyłem się rozpoznawać rodzaje wiatru. Śmierć nie jest straszna dla ludzi morza. Chyba, że ta, która przybija do brzegów niespodziewanie. Jak ta rok temu, 3 października. Myślę, że mieszkańcy wyspy sobie z nią nie poradzili. Jak mogli sobie poradzić? Nie było żałoby. Tych 368 Erytrejczyków umarło na wyspie. A właściwie u jej brzegów. 368 anonimowych śmierci. Nie wiadomo nic o tym, kim byli, o ich rodzinach. Nic. Więc nie było żałoby. Nikogo, kto położyłby kwiaty na grobach. Bo nie było grobów. Nawet skrzyni z towarami nie rozładowuje się na Lampedusie za pomocą dźwigów. A te ciała były podnoszone i przenoszone dźwigami. Tak, ja tam byłem i wszystko widziałem. Ale nie potrafię o tym opowiedzieć. Słowa nie przechodzą mi przez gardło. Ktoś mnie pyta, czy się modliłem. Tak, może się przeżegnałem. Czy widziałem, jak przykrywali ciała? Tak, chyba widziałem potężnych mężczyzn z żandarmerii, którzy płakali zasłaniając twarze tych anonimowych ciał. Czy z kimś rozmawiałem? Jak się czułem? Jaki wiał wtedy wiatr? Nie wiem.

    Tekst: Alicja Borkowska, fragment reportażu Blisko nieba Gazeta Wyborcza, Duży Format 13/11/2014

    Vito, lat 57

    Vito, lat 57, rybak, mówi, że zawsze lubił dwie rzeczy: łowić ryby i jeść ryby. A nigdy nie lubił chodzić do szkoły. Chodził na lekcje popołudniowe, bo rano wypływał w morze z tatą i bratem. Mówi, że gdyby mógł cofnąć czas, to by się przykuł łańcuchami do ławki, żeby nie uciekać ze szkoły przez okna na parterze. Swojemu synowi powtarza, żeby się uczył, żeby poszedł na uniwersytet, ale: “Kilkanaście lat temu, kiedy był jeszcze chłopcem, zrobiłem wielki błąd – zabrałem go kutrem na pełne morze. Ryby brały jak najęte! Od tego dnia nie udało mi się już nigdy przekonać syna do nauki, żeby nie szedł w ślady ojca, żeby trzymał się z dala od kutrów. Od tamtego dnia nie dało mu się już wybić z głowy rybołówstwa.” Vito mówi, że jest dumny z syna, bo on też był w zeszłym roku z jego bratem na tamtym kutrze: “Od pokoleń jesteśmy ludźmi morza. Od lat, ba! od wieków ratujemy rozbitków. Dlatego Lampedusa nazywana jest „Il Porto Salvo” – „Bezpiecznym portem”. Mimo że rybaków według prawa do niedawna czekała konfiskata łodzi, jeśli pomogą podróżującym ku brzegom Europy, jesteśmy przecież ludźmi – jak widzimy, że ktoś na rozsypującej się łodzi, czy dziurawym pontonie skazany jest na śmierć na otwartym morzu, po prostu musimy mu pomóc. Mój brat w zeszłym roku uratował kilkadziesiąt osób z tonącej łodzi. Ale ilu nie uratował! Zobaczył tę łódź i ludzi w wodzie, więc do nich podpłynął. Do tej pory ma problemy z barkiem, który nadwyrężył wciągając ludzi na swój kuter. I do dziś ma przed oczami tych wszystkich, których nie udało mu się wciągnąć na pokład. I to, jak szli na dno. I już nie wypływali. Niechętnie rozmawia z dziennikarzami, nie doszedł do siebie. Mój syn też był wtedy na kutrze, ale z nim jest dużo lepiej. Myślę, że młody, to lepiej sobie radzi. Poza tym uratowali przecież dużo ludzi. To dodaje sił. Najgorsze jest, jak wypływasz w morze kilka dni po takiej tragedii i nie wyławiasz już żywych, tylko martwe ciała zaplątują ci się w sieci. Wiele razy mi się zdarzało, że razem z rybami wyłowiliśmy ciało albo głowy, ręce. Te wszystkie ludzkie szczątki, które tam zalegają przez dni, tygodnie, czasem miesiące. Smród ryb miesza się ze smrodem ciał. Po tym, jak wyłowiliśmy sam tors kobiety, przez cztery miesiące nie mogłem jeść ryb. Pierwszy raz w życiu nie jadłem ryb przez tak długi czas.”

    Tekst: Alicja Borkowska, fragment reportażu Blisko nieba Gazeta Wyborcza, Duży Format 13/11/2014

    nie
    nie
    nie
    nie
    nie
    nie
    nie
    nie
    nie
    nie
    Content | Menu | Access panel